wtorek, 28 sierpnia 2012

Święto na Biskupiej Kopie, czyli o tym dlaczego Cisza Jak Ta jest jak Lentilky :)

Jeszcze w drodze było słonecznie, ale od pierwszych chwil na Kopie zostaliśmy zalani wodą, brodziliśmy w błocie i gnieździliśmy się pod piwnymi parasolami. Jednak mimo tego atmosfera święta unosiła się w powietrzu. Jak głosi strona schroniska, takiej imprezy Kopa jeszcze nie widziała. A to ono właśnie - Schronisko "Pod Biskupią Kopą" było bohaterem tego wydarzenia, bo w dniach 11-12 września 2012 świętowało 85-lecie swojego istnienia. Już widząc wyraz twarzy witającego nas w bramie pana Rysia Leśniewskiego - gospodarza tego miejsca - czułam, że to będzie cudny czas. Mimo, że zarówno konkurs, jak i support oraz koncert gwiazdy wieczoru (zespołu Cisza Jak Ta) odbywał się w deszczu, na Kopie po prostu wszyscy byli zadowoleni. Gospodarze, choćby chcieli, nie byli w stanie tej radości ukryć. Wszyscy się cieszyli, wszyscy mieli frajdę, w wielkim luzie i entuzjazmie nosiliśmy instrumenty w deszczu, owijaliśmy folią perkusję na scenie, a potem odprawialiśmy deszczowo-błotne tańce pod sceną. Tak też wyglądały późniejsze śpiewanki, kolacja, śniadanie i koncert laureatów. Zadbani, nakarmieni, napojeni, czuliśmy się wszyscy jak w domu - gościnność Pod Biskupią Kopą po prostu nie zna granic!

Wszystko wskazywało na to, że na niedzielnym popołudniu zakończy się ten przemiły weekend, ...ale nie! Nic z tego :) Bo oto Cisza Jak Ta stwierdziła, że zostaje do poniedziałku :) Mało, że zostają! Oni w niedzielę postanowili zagrać przy świecach jeszcze jeden kameralny koncert...
Publiczność? Nie no - publiczność wiedziała o tym sobotnim :) O niedzielnym dowiedzieli się gospodarze, każdy kto zapytał zespół o plany i ten kto akurat przez przypadek przybył na ten nocleg do Schroniska. Jak się okazuje - publiczność zupełnie nie była tu potrzebna ;D Oczywiście nie chodzi o to, że słuchacze nie mają znaczenia. Ci, którzy słuchali tego "najmniejszego koncertu świata" (a było nas około 10 osób) czuli się potraktowani nadzwyczajnie, z anegdotami, opowieściami, piosenkami śpiewanymi i granymi przez Ciszę znad światła świecy i kufla piwa.
Ale tu nie chodzi o sam koncert. Cisza Jak Ta stała się bohaterem tego wpisu, bo podczas tego spotkania zobaczyłam, że oni to naprawdę uwielbiają! Jeżdżą po całym kraju, wszędzie mają daleko z tego Kołobrzegu, grają koncert za koncertem, po prostu przebywają ze sobą i z ludźmi, i nie mają dość. Nie - wcale nie zbijają na tym kokosów (chociaż fakt - ich kariera wyraźnie się rozwija) i nie są bez przerwy zadowoleni. Spędzając ze sobą tyle czasu trafiają też na swoje mocne i słabe strony, na humory i wnerwy, czasem kładą się zmęczeni i wstają lewą nogą... Ale jadą dalej swoim magicznym "Ciszobusem", i dają sobie możliwość pobycia przez chwilę samemu, mimo że najbliższa osoba siedzi na sąsiednim miejscu w samochodzie.
Widziałam na własne oczy - miałam okazję przejechać "Ciszobusem" kawałek ciszowej trasy. Jest w tym jakaś totalna uroczość...
Cisza Jak Ta jest jak paczka Lentylek :) - takich kupionych pod wieżą na szczycie Biskupiej Kopy (czyli już po czeskiej stronie świata). Nadzwyczajnie kolorowi i różni, tworzą razem naprawdę niesamowicie zorganizowaną całość. Rewelacyjny TEAM.

Nie wyobrażam sobie, jak można nie chcieć się z nimi zaprzyjaźnić... :)

_________________________________________________________________________
Wspaniałe zdjęcia są autorstwa równie wspaniałej Iwony Lilinki Długosz :)

środa, 8 sierpnia 2012

Przystanąć i zamilknąć w zdumieniu... - czyli tajemne nocne zakamarki 45 Giełdy w Szklarskiej Porębie (2-5.08.2012)

Ogólnopolska Turystyczna Giełda Piosenki Studenckiej co roku przerasta oczekiwania - i uczestników, i wykonawców, i organizatorów. Oficjalnie na 4 dni (choć dla niektórych na ponad tydzień) w Bazie pod Ponurą Małpą powstaje małe muzyczno-turystyczne miasto.
Zostają tam przecież na ten czas ustalone drogi, stragany, wodopoje i łaźnie :) są wewnętrzne media, symbole, nikomu z zewnątrz nieznane zwroty językowe :) Są też mniejsze i większe domy (co z tego, że foliowe), a w domach całe rodziny lub w innych ich właściciele, goście i zbłąkani wędrowcy przyjęci przed zmrokiem. Są miejsca snu i pracy, miejsca śmiechu, zabaw i najpoważniejszych na świecie rozmów.
Jest też scena, a raczej słowno-muzyczny Hyde Park, dostępny prawie całą dobę. Trafiają na niego, wszyscy Ci którzy chcą i mają coś do powiedzenia. Nikt ich przecież nie przesłuchuje, nie sprawdza, nikt im też za to nie płaci, a oni wciąż znajdują się - w tym ponad 80 (!!!) wykonawców, młodsi i starsi, przyjeżdżają, chcą wychodzić do mikrofonów i ustawiają się w kolejce trwającej od poprzedniego zachodu do następnego świtu. W ogóle nikt tu nikomu za nic nie płaci, pomijając oczywiście stragany i wodopoje ;) - natomiast cała reszta nie podlega żadnemu obrotowi gotówkowemu, a chętnych do udziału w tym absurdalnie niedzisiejszym wydarzeniu jest z roku na rok coraz więcej...
Na mój gust to chyba raczej festiwalem tego nazwać nie można... ;)

Tak to wygląda jeśli spojrzy się z boku. Jeżeli wejdzie się w środek, ciężko ogarnąć ten koktajl przywitań i pożegnań, niespodziewanych spotkań - tych ukrytych, publicznych i scenicznych, balans na granicy tradycji i spontaniczności, szaloną ilość słów, emocji... Dlatego też, żeby wydobyć i zabrać ze sobą prawdziwą wartość tego spotkania, trzeba trochę poszukać, poczekać, zajrzeć w miejsca mniej oczywiste. Dopiero wtedy niezwykłego znaczenia nabierają piosenki i osoby dotąd niesłusznie mijane tylko w tłumie. Tymczasem ludzie ci okazali się być najjedyńsi na świecie, a ich drobne gesty i słowa owocują błyskiem w moim oku do dziś. I dziękuję stokrotnie za tą najjedyńszość - Beatową, Kasiową, Yonaszową, Jerzową, Płaziorową, Antkową, Donatową, Sowią i Daszkową, Josiową i Martową, Jerecką i Dziwną... ;)

Jednak w moim tegorocznym giełdowym zatrzymaniu szczególnie wyraźnie pojawił się Remigiusz Szuman. Chyba był też częściowo źródłem tego zatrzymania. To magiczne spotkanie było podwójnie "szumańskie", bo tym razem Remig podróżował ze swoim wspaniałym synkiem, Dominikiem.
Czas spędzony z tymi niezwykłymi chłopakami, rozmowy o życiowym pielgrzymowaniu, Remigiusza sposób patrzenia na świat, rodzinę i wiarę oraz dojrzałość małego Dominika, wywołały w mojej głowie niezłą rewolucję. Zostały we mnie
- PYTANIE: ...Przez co należy patrzeć, żeby naprawdę widzieć...?
- i MYŚL: że przyczyną rozterek życiowych, źle podjętych decyzji i wątpliwości dokąd iść nie są wcale niepewność dalszej drogi i brak odpowiedzi, tylko po prostu błędnie stawiane pytania.

Piosenka "MIŁOŚĆ" pochodzi z pełnej zaskakujących gości płyty Remigiusza pt."Opowieści Frontowe". No i jest jedną z tych, które zadają właściwe pytania... Bardzo polecam.

Powyżej - nocna sytuacja sceniczna ;) Okolice godziny 5:00 i niezwykły spontaniczny duet - Piotrek Płaza z Remigiuszem Szumanem w jego utworze "Pielgrzym".

Poniżej - piosenka przyłapana w nocnym zakamarku giełdowym - hymn mojego zatrzymania.




PS  Kilka zdjęć zostało zapożyczony ze zbiorów giełdowych i daszkowych - zaocznie dziękuję :)

piątek, 20 lipca 2012

Podniebne koncerty kanapowe

       Zawsze chciałam zamieszkać w miejscu, w którym zatrzymuje się czas. Bałam się tylko, że jest to możliwe jedynie na jakimś dalekim odludziu. Nie sądziłam zupełnie, że wystarczy (nawet w samym centrum sporego miasta) wznieść się kilka poziomów ponad zabieganie, ponad ulice i kurz..., chociaż słowo "poziom" nie brzmi tu może najszczęśliwiej. Chodzi po prostu o zbudowanie własnego, małego jak pestka wiśni domu na czubku drzewa, o tajemniczą własną dziuplę - prywatną kryjówkę, w wieży z widokiem na niebo.




To właśnie miejsce, gdzie zatrzymuje się czas, dzień miesza się z nocą i zaczyna się życie wielu piosenek. Da się tu usiąść na granicy siebie i świata, czytać z siebie. Tutaj też odbywają się podniebne koncerty kanapowe. Wtedy ściany nasiąkają dźwiękami, które pozostają na długo wewnątrz i promieniują na zewnątrz. Jednak zawsze panuje tu zapach wiatru wpadającego przez szeroko otwarte okna. To zapach drogi.
Wierzę, że da się wyczarować takie miejsce - trochę nieuchwytne, ale istniejące miejsce do mieszkania i wracania do siebie...

_________________________________ "Pestka Wiśni" - w całej swej kanapowej okazałości - autorstwa Łukasza Nowaka.

A poniżej - tak, to oryginał :) Zarówno tekst, jak i muzyka pochodzą z Serbii, mają chyba z 29 lat i zadają dużo bardziej trafne i egzystencjalne pytania niż nasza polska wersja radiowa.
Tu - w mojej ulubionej wersji, czyli na podniebnym balkonie - wykonują ją Darko Bugaric i Łukasz Nowak.



poniedziałek, 2 lipca 2012

Ostatecznie...

Ostatecznie człowiek zostaje sam ze wszystkim, co go w życiu spotka...
I zapewniam, że nie piszę tego, żeby się nad sobą użalać, a tym bardziej żeby narzekać, szerzyć defetyzm i oznajmiać światu swoją samotność. Nie i już.

Jednocześnie czuję i wiem, że jesteśmy mocno osamotnieni w swoich przeżyciach i chyba na tym właśnie polega bycie człowiekiem, bycie indywidualnością. To, co każdy z nas czuje, myśli, widzi, układa się w niepowtarzalną mozaikę kolorów, emocji i spraw. I nikt nigdy nie zobaczy i nie poczuje tego w taki sam sposób...
Dlatego właśnie wszystkie nasze radości i smutki, decyzje, ambicje i dążenia pozostaną na zawsze niezrozumiałe dla otaczających nas (nawet najbliższych) osób.
Nie wiem skąd czerpać siłę do aż tak dużego "odosobnienia" w świecie, który uczy nas zależności na każdym kroku. Wydaje mi się, że raczej trzeba by znaleźć w sobie zgodę na tą inność, na to ciągłe niewyrażenie. Po prostu złapać się tego, co dzieje się w nas (bo to dzieje się naprawdę) i podążać za tym, choćby miało to trwać długo i w poczuciu osamotnienia...



Myślę, że czas obudzić Sekretne Życie Piosenki z zimowego snu. Zacząć znów wypełniać tą skrzynię
moich małych inspiracji, spostrzeżeń, odczuć. Każdy wpis tutaj, to coś jakby skrawek przestrzeni oświetlony światłem świecy w ciemną noc. Widząc tylko te skrawki można sobie pomyśleć, że to wyrwane z kontekstu i odosobnione refleksje... ale można też potraktować je, jak pewną prowokację do tego, żeby zobaczyć w swojej wyobraźni wszystko to, co mogłoby znajdować się poza tą oświetloną świecą przestrzenią, a nawet zobaczyć siebie samego po drugiej stronie nocnego stołu...

Właśnie do tego stołu serdecznie Was zapraszam :) i czekam na spostrzeżenia z drugiej strony.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

WUKA i czas zaklęty w przedmiotach


Poznałam pięknego człowieka. Pięknego, co nie znaczy że zwyczajnie ładnego. Ładnego oczywiście swoją drogą ;) ale tym razem nie o to chodzi. Na piękno, o którym teraz piszę, składa się mozaika rozmaitości - wrażliwość, wyobraźnia, dojrzałość, elegancja, jakaś magiczna panująca wokół aura i zdolność do zatrzymywania na chwilę czasu...
Wiesława Kwinto-Koczan (zwana WUKĄ) znana jest najbardziej z pisania o Bieszczadach i aniołach, ale mnie dużo bardziej porusza i przyciąga jej pisanie o czasie. Sama mówi, że wzrusza ją przemijanie i odchodzące w niepamięć, niepotrzebne już, ale kryjące w sobie niezwykłe historie przedmioty. Osobiście znajduję w wierszach WUKI najwięcej właśnie tego zaklinania czasu i tęsknoty do wszystkiego tego co jest niezmienne. Przecież nawet anioły i Bieszczady to istnienia, które w obliczu dzisiejszego świata - pędzącego i pełnego chaosu - są trwające, jakby zatrzymane...

W sobotę 2 kwietnia, w czasie autorskiego spotkania poetki w opolskim Młodzieżowym Domu Kultury, oprócz głównego gościa pojawili się również muzyczni wykonawcy z piosenkami do tekstów Wuki. Sławek Kusz (jak już wcześniej pisałam - lider opolskiej sceny piosenki poetyckiej), również zainteresował się "wukowymi" przedmiotami. Można nawet powiedzieć, że było to wręcz detektywistyczne zainteresowanie :D Występując tym razem tylko w duecie (z Grzegorzem Łygą) wykonał 3 zupełnie premierowe numery, a poniżej jeden z nich - Stół (sł.WUKA, muz.S.Kusz):


Autorka czytała wiele swoich tekstów, ale tych zaadaptowanych już przez kogoś na piosenki czytać nie chciała. Tłumaczyła się mówiąc, że nie jest godna, że one nabierają wówczas jakiejś niezwykłości, że zaczynają żyć własnym życiem. A ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jakby wypuszczanie z domu w świat dorastających dzieci, które mają już swój własny pomysł na rozwój, których ścieżek nie da się już do końca kontrolować, i które zdecydowanie nie lubią, kiedy ktoś się za nie wypowiada i wkłada swoje słowa w ich usta. Bo rodzicom, pogodzonym z tym nad czym pracowali przez lata, wypada po prostu przyglądać się z zachwytem historiom, które dzieci napiszą sobie same...
I oto na scenie MDKu pojawiło nowe życie pewnej kołysanki, z naprawdę świetną muzyką i aranżacją Maksa Mularczyka:

"Kołysanka" (słowa: WUKA; muzyka i wykonanie: Maks Mularczyk)

Chciałbym kiedyś zabrać cię do domu,
w którym zegar cichuteńko śpi.
Czas zagląda w okna po kryjomu
i zaskrzypią tylko czasem drzwi.

Nie ma przecież nigdy tego złego,
by się w dobro nie zmieniło wnet.
Jeśli tylko bardzo tego pragniesz,
mimo wichrów znajdziesz drugi brzeg. (...)


środa, 30 marca 2011

QUSZowość opolska i krakowski Ślazyk

Jeśli chodzi o autorską piosenkę artystyczną (literacką, czy poetycką) w Opolu, to żyje sobie ona życiem bardzo okazyjnym. W dodatku ostatnio jest to głównie życie Sławka Kusza... ;) To oczywiście i dobrze i źle jednocześnie. Źle - bo to koszmarnie mało, jak na (tfu tfu tfu) stolicę polskiej piosenki. Dobrze - z kilku powodów.
Po pierwsze powstanie formacji o nazwie QUSZ pod Sławkowym kierownictwem to naprawdę wysokiej klasy sprawa. Piękne piosenki, w świetnych aranżacjach, grają nie dość że bardzo profesjonalni, to jeszcze przemili ludzie :) Czego więcej chcieć?
Po drugie Sławek jest absolutnym liderem jeśli chodzi o animację naszej opolskiej poezjowo-piosenkowej sceny. Tylko dzięki jego wytrwałości zadziałała już 3 lata z rzędu (przez całe wakacje) Kwitnąca Scena Opola. Wiadomo, że na takich rynkowo-ogródkowych koncertach pojawiają się różne zespoły, nie tylko wykonujące piosenkę artystyczną, ale - w Opolu takie też! Jak sądzę, zapewne dlatego, że główny pomysłodawca Kwitnącej Sceny z taką piosenką związany jest najbardziej.
Po trzecie - okazuje się, że odbiorcy są, jeśli się im pokaże, że to fajne. Jest też gdzie grać taką muzykę. Nie twierdze, że tych miejsc i okazji jest masa, ale są, jeśli się dobrze poszuka i ma pomysł.

Znajdź więcej utworów wykonawcy Sławek Kusz QSZ w Myspace Muzyka



Jednym z takich ciekawych pomysłów był zorganizowany nie dawno w Studiu M (w Radio Opole) koncert pt. "Kraków w Opolu". Przecież co roku w sierpniu nasi przedstawiciele pojawiają się na krakowskim Rynku w koncercie "Opole Krakowowi", więc najwyższy czas odwrócić to zaproszenie. W Studiu pojawili się jako gospodarze opolanie - QUSZe. Osobiście uważam, że to pod względem technicznym jeden z najlepszych ich koncertów jakie słyszałam.

Jako krakowski gość zaśpiewała Agata Ślazyk z Piwnicy Pod Baranami, która przez cały swój koncert poszukiwała przeróżnych muzyczno-poetyckich związków Opola z Krakowem. Był to mój pierwszy kontakt ze śpiewaniem Agaty na żywo. Była to wersja o wiele bardziej przekonująca niż wszystkie te internetowe, bo oprócz nietuzinkowych piosenek Agata ma po prostu osobowość przez duże O. Akompaniowali jej wspaniali piwniczni muzycy, ale sama też siadała z gitarą mówiąc: "Ja po raz kolejny jakiś czas temu powróciłam do swojej gitary, a gitary mają to do siebie, że się odwdzięczają... W związku z tym zaczęły powstawać nowe piosenki." :) Naprawdę dobrze powiedziane(!), choć na pewno nie ona jedna zna tą gitarową tajemnicę.

Poniżej jedna z najbardziej szałowych piosenek Agaty Ślazyk w wersji piwnicznej.

Nie wierzysz kiedy mówię kocham

Agata Ślazyk | Myspace Music Videos


Wracając jednak do głównego bohatera tego postu - Sławka Kusza - pojawił się on niedawno (4 marca) również na otwarciu nowego budynku Miejskiej Biblioteki Publicznej w Opolu. Ku mojemu zaskoczeniu hol nowej biblioteki (na pierwszy rzut oka zupełnie niepoprawny akustycznie) całkiem nieźle sobie z koncertem poradził. Natomiast miejsce to zaskakuje wieloma ciekawymi zakamarkami, a - co najważniejsze - okazuje się być bardzo przychylne piosence literackiej. Co z tej przychylności wyniknie i jak odpowie na nią opolska publiczność, okaże się już całkiem niedługo...

wtorek, 15 marca 2011

Masowa YAPowA epidemia

Na Yapę zaczyna się chorować w piątek po południu i przestaje się chorować po południu w poniedziałek (chociaż słyszałam też o skrajnych przypadkach, w których choroba ta trwała od środy do środy). Jest to choroba psychosomatyczna ogarniająca umysł i ciało, a także zakaźna, przenoszona drogą fal dźwiękowych oraz drogą kropelkową.
Myślę, że występowanie na Yapowej scenie stanowi pewnego rodzaju szczepionkę łagodzącą... Jeżeli nie jest się wykonawcą to należy się spodziewać dużo cięższego przebiegu choroby ;)

Piątek łyknięty stęsknionym haustem można podsumować zdaniem "Tego się właśnie spodziewaliśmy":
1. wytęskniona atmosfera -> JEST
2. szalona, entuzjastyczna i kontaktowa(!!!) publiczność -> JEST
(nawet w tym roku jakby trochę grzeczniejsza i bardziej wyrozumiała) ;)
3. uściski i powitania, wspomnienia -> SĄ
4. rewelacyjna scenografia -> JEST
5. w Cottonie -> to co zawsze :)
6. na scenie -> to co zawsze :)
Jak wiadomo ma to swoje dobre i złe strony. Dobre - bo zastaje się wszystko na co się przez rok czeka. Złe - bo brakuje trochę zaskoczenia. Ci co zawsze wypadali dobrze - wypadli znowu dobrze, a ci co zawsze słabiej - znowu słabiej.
Moim okiem wygląda to tak:
- zaskoczyło mnie "Oj Tam" z Blachowni (trochę szantowo, dynamiczne i świetne instrumentalnie - aż żal, że tylko 3 miejsce),
- ucieszyły: bardzo duża lekkość koncertu i kobiecość wizerunku Żeby Nie Piekła :) oraz rozmowa z Jury, kiedy to zajęłam, na chwilę tylko podsiadając, jedno jurorskie krzesełko (to dobrzy ludzie są, oni tam mówili naprawdę mądre rzeczy!!)
- zachwyciły: scenografia (że powtórzę) i mistrzowska konferansjerka Słonia :D
Ale cóż - te dwa ostatnie elementy to też żadne zaskoczenie... ;) [to komplement był!]
Tu wszystkim głosom chwilami oburzonym chciałam tylko przypomnieć, że przecież nie wszystko, co mówi sobie wokoło sceny taki Słoń, należy traktować tak śmiertelnie poważnie. Toż to nie sala operacyjna! [prawda Słoniu?] :)
Tak czy inaczej, był już człowiek-kapodaster, to do kompletu jest i człowiek-statyw :D


Sobota odwrotnie - pełna zaskoczeń :) Na początku oszołomił sam fakt, że się w ogóle zaczęła... a właściwie to zupełnie nie wiadomo kiedy to się stało :) zwłaszcza, że droga wielu yapowiczów z piątkowego koncertu na sobotni konkurs prowadziła przez Cotton i... tylko przez Cotton ;)
Na scenie coraz bardziej dynamiczny i spontaniczny Dom O Zielonych Progach oraz magiczny powiew Irlandii w wykonaniu Tomka F.
W konkursie moje osobiste totalne zaskoczenie to Jednym Słowem (czy to możliwe, żeby będąc na tylu festiwalach przegapić wszystkie wyjścia na scenę jednego zespołu? wstyd! ale chyba musiałam tak właśnie zrobić, bo aksamitny głos Ani zrobił mnie na Yapie wielkie wrażenie). No i oczywiście trzeba docenić siostry Kępisty - oprócz tego, że ich występ był niewątpliwie z wysokiej półki muzycznej, a wibrafon i wiolonczela w tego typu piosence, to wręcz rewolucja, to szczególny szacunek za to, że im się chciało te sprzęty do Łodzi aż ze Szczecina przywozić :) Ciekawe, czy w niedługim czasie pojawią się z tym zestawem gdzieś jeszcze dalej na południe...?


Zdecydowanie najwięcej mojej sobotniej radości skupił na sobie koncert zespołu NA BANI. Uwieeelbiam takie muzyczne niespodzianki :) Uwaga cały czas podtrzymana na najwyższym poziomie - do końca nie było wiadomo kto w jakiej części sceny się pojawi, kto na czym i kiedy będzie grał :) Sporo eksperymentów, specjalni goście, kilka świetnych nowych utworów ze świeżo promowanej płyty i przesympatyczna atmosfera. Swoją drogą, to ciekawe, że w tym roku tyle było premier płytowych - jakiś wyjątkowo owocny sezon.


Muszę przyznać, że zupełnie nie jestem zwolennikiem jubileuszowego programu Czerwonego Tulipana (covery to moim zdaniem nie jest ich najmocniejsza strona), dlatego prezentowałam duży sceptycyzm, a wręcz niechęć, ale... Tym razem jednak - w wersji okrojonej na potrzeby Yapy - naprawdę się sprawdził. Widownia szalała! :)
Ukłony też w stronę ekipy "Programu" za kolejność wydarzeń - mało kto jest w stanie o 4:00 rano tak rozruszać publiczność jak YesKiezSirumem. Dzięki temu nawet o 4:30 wszyscy, którzy kondycyjnie wytrzymali, koncertu Ciszy Jak Ta słuchali z naprawdę sporą (jak na tą porę) uwagą. A był to koncert dobry, lekki i przyjemny. Już to mówiłam nie raz, ale teraz też napiszę dla podkreślenia: bardzo cenię to jak rozwija się Cisza, a Michała Łangowskiego najbardziej lubię z gitarą ;)
"Z wolna słowom odbieram blask,
spędzam myśli jak gromadę cieni,
z wolna wszystko napełniam nicością
która czeka na dzień stworzenia.

To dlatego, by otworzyć przestrzeń<
dla wyciągniętych Twych rąk,
to dlatego by przybliżyć wieczność,
w którą byś tchnął.

Nie nasycony jednym dniem stworzenia
coraz większej pożądam nicości,
aby serce nakłonić do tchnienia
Twojej Miłości."



Natomiast niestety mam wrażenie, że niedzielę twórcy programu potraktowali trochę po macoszemu. W prawdzie koncert laureatów był bardzo do rzeczy i świetne występy zeszłorocznych zwycięzców, których cenię wielce (wszystkich trzech), ale czy nie sądzicie, że yapowej niedzieli zdecydowanie brakowało PUENTY...? No ale może to subiektywne odczucie.
W toku poszukiwania sposobu na "finał" udaliśmy się więc do łódzkiego Gniazda Piratów. Tam w naprawdę uroczej atmosferze pojawili się ponownie Caryna i Cisza Jak Ta :)
Pojawiło się też spore grono, które nie chciało się pogodzić z koniecznością wyleczenia i zakończenia yapowej epidemii. Z tego co wiem, to wielu z nich próbowało się bronić jeszcze do poniedziałku w BUKOWINIE :)
Prosto z niedzielnego Gniazda - trochę prześwietlony (hmmm... ;) obiektyw czy oko?), ale mój ulubiony numer z najnowszej płyty Ciszy. Pasuje tu jak żaden inny - "Pożegnalny wieczór" (sł.J.Kofta, muz.M.Łangowski).


______________________________________________________________________
Uwaga!
Minister zdrowia ostrzega przed efektami ubocznymi w/w epidemii i procesu leczenia:
1.Pogłębiająca się skłonność do koncertów siedzianych ;)


2.Natręctwa piosenkowe oraz obsesyjne powtarzanie tych samych melodii i tekstów


3.Dokonywanie czynów szalonych bez względu na stan zdrowia ;)


4.Powszechne "rozwiośnienie" i kawałki Yapy wędrujące po mieście

5.Bardzo zdarte gardła i długo bolące mięśnie twarzy :D
______________________________________________________________________

PS Autorami powyżej wykradniętych zdjęć są: Karol Chomicz, Ewelina Ziarnik i Dorota Włodarczak :) dzięki!

czwartek, 10 lutego 2011

Łyso, dymnie i cynicznie - czyli Bukartyk w Zapiecku :)

Są tacy wykonawcy, którzy bez sześciu oktaw wokalu, bez "doktoratów" z brzmienia i aranży, po prostu kupują nas osobowością. Mają w sobie coś co sprawia, że się od nich nie można oderwać. No i wychodzi na scenę taki łysy, pofałdowany, mruczący... ale swoim genialnym balansem na granicy ironii i bezczelności rozkłada towarzystwo na łopatki :)
Bukartyk to niewątpliwie jeden z tych, którzy są najlepsi na żywo. Natomiast Zapiecek to jedno z tych miejsc gdzie publiczność jest "żywa", nie pozostaje dłużna i wchodzi w zaczepną grę z artystą. Połączenie tych dwóch czynników daje wrażenia gwarantowane.

Otóż rzekł mi dnia 5 lutego 2011 rzeczony artysta zapieckowy już po koncercie i trzech bisach, że kiedyś tak powiedziała mu Ela Zapendowska:
"Bukartyk, ty się przypadkiem nie ucz śpiewać, bo wszystko zepsujesz!" :D

Posłuchał. Trwa w tym przekonaniu. A w dodatku szerzy on taką niewątpliwą mądrość ludową, że jeśli artysta ma coś do przekazania, jakąś opowieść, kawałek siebie, to nie jest ważne, że nie pasuje do scenicznych standardów i "sopran koloraturowy" do szczęścia i sukcesu nie jest mu potrzebny...
No naprawdę, nie mogę się z tym nie zgodzić. :D

Z dedykacją dla tych wszystkich, którzy "swoje obrazki zbyt szybko wyrzucają na śmietnik" - "Miś". Nie sądzę, żeby kiedyś udało mi się go usłyszeć w bardziej odjechanej i spersonalizowanej wersji niż na koncercie w Zapiecku.

wtorek, 18 stycznia 2011

"Kiedy umrę kochanie...", czyli poezją nazywanie rzeczy po imieniu

Janusz Radek ma swoich wielkich fanów i zwolenników, jak i równie wielkich krytyków. Oczywiście - rzecz gustu. Dla mnie urok jego głosu bardzo zależy od doboru repertuaru, ale talentu nie można mu odmówić. Poza tym cenię go za to, co moim zdaniem należy mu przyznać niezależnie od gustów, że często podejmuje się wykonywania bardzo trudnych, ale i niezwykłych piosenek. Moje niedawne odkrycie (choć w wykonaniu Radka to już dosyć stara sprawa) to piosenka do równie niezwykłego tekstu Haliny Poświatowskiej:

Kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem smutnym

Czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
naprawisz co popsuł los okrutny

Często myślę o tobie
często pisze do ciebie
głupie listy - w nich miłość
głupie listy - w nich uśmiech

Potem w piecu je chowam
płomień skacze po słowach
nim spokojnie w popiele nie uśnie

Patrząc w płomień kochanie
myślę - co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym

A ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest
i który chłodny



Kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem smutnym

Czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
naprawisz co popsuł los okrutny

Często myślę o tobie
często myślę do ciebie
głupie listy - w nich miłość
głupie listy - w nich uśmiech

A ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest
i który chłodny



Niezwykła po prostu od pierwszego wrażenia - tekst, głos, nie mówiąc już w ogóle o aranżacji. Jednak jej magia jest jeszcze w jednej tajemnicy... Zupełnie zmienia się perspektywa słuchacza i całkiem inaczej zaczyna się odbierać ten utwór, po odkryciu, że Poświatowska napisała ten wiersz po śmierci swojego męża.

"minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał(...)"



Zastanawia mnie dlaczego to mężczyźni najczęściej śpiewają Poświatowską, kiedy tyle u niej przemijania... Czy bardziej boją się go boją, czy może wręcz przeciwnie - bardziej są z przemijaniem pogodzeni? Czy to stąd, że mają większą niż kobiety potrzebę zostawienia czegoś znaczącego po sobie...? Czy może jeszcze inaczej - może po prostu mają większą świadomość ulotności spraw, mniejszą skłonność do gromadzenia, większą potrzebę życia teraźniejszością i uchwycenia chwili...
I znów tajemnica...

"Gdy śmierć jest największym niebezpieczeństwem, pokłada się nadzieję w życiu; ale gdy się zna jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo, pokłada się nadzieję w śmierci."
— Søren Kierkegaard

czwartek, 13 stycznia 2011

Na początku było SŁOWO...

Słowo to przeważnie zdecydowanie za mało. Jednak od słowa zaczyna się wszystko i ono też potrafi wiele spraw zakończyć. Jak nieodwracalne zaklęcie zmienia bieg wydarzeń, zmienia człowieka.



Jest taki rodzaj słów, które w samej swojej istocie (niezależnie od okoliczności) mają wielką wagę. Jest takich niewiele, ale to rodzaj słów, których nie można wypowiadać z byle powodu i bez przemyślenia, bo zarówno w wypowiadaczu, jak i w odbiorcy zostawiają ślad, po którym rzeczywistość już nigdy nie będzie taka sama. Istnieją pewne sformułowania w naszym języku, które kiedyś były zarezerwowane dla absolutnie wyjątkowych sytuacji. Dziś jesteśmy atakowani informacyjnym szumem, słyszymy o wiele za dużo. Te "wyjątkowe" zwroty wówczas powszednieją nam, osłuchujemy się z nimi, tracą w naszych uszach i ustach swoją wagę i moc.
Myślę, że ludzie dzisiaj dużo częściej niż kiedyś mówią bez zastanowienia...

Słyszałam już wiele słów niepotrzebnych, mówionych za wcześnie lub za późno, niezadbanych, deklaracji bez pokrycia. Czasem naprawdę dziwi mnie dlaczego ludzie najpierw rzucając w przestrzeń, tak ot dla frajdy, pod wpływem chwili "wielkie" słowa, a potem te same słowa mówiąc w momentach przełomowych z wielką powagą i namaszczeniem - są zaskoczeni jeśli wtedy nie chce im się od razu wierzyć...



POSTANOWIENIA NOWOROCZNE
(nawet jeśli śmiesznie brzmiące, bo postanawiane już nie pierwszy raz...):

1. NIE RZUCAĆ SŁÓW NA WIATR

2. NIE UFAĆ WIATROWI SŁÓW...

niedziela, 2 stycznia 2011

Zmrużone oczy Waglewskiego

Kilka dni temu, przed samym końcem roku, w telewizji polskiej, natknęłam się na "Jasne Błękitne Okna". To niezwykły polski film o przyjaźni, poświęceniu, stracie. Maczał w nim palce Bogusław Linda, więc ogólny klimat (nawet nie oglądając) można sobie wyobrazić - problem poważny, dramat, przedstawiony w sposób bezkompromisowy, życie balansujące na granicy marzeń i rozczarowań, żartu i tragedii.
Jednak tu ma być nie o filmie, tylko o piosence. Zachwyciła mnie kończąca film "Kobieca Piosenka" Wojciecha Waglewskiego, śpiewana przez Nosowską (tytuł zaskakuje, prawda? :) czyżby to jedyna kobieca piosenka Waglewskiego?)

Poszukiwania doprowadziły mnie do zupełnie innego tropu. Odkryłam, że muzyka Waglewskiego pojawiła się już nie raz w polskim kinie, a między innymi w pewnym bardzo mądrym i ważnym dla mnie filmie...
"Zmruż oczy" - to tytuł i utworu i obrazu - nie wiem czy widziałam kiedykolwiek bardziej malownicze zdjęcia i więcej "przestrzeni" w kinie.



Spokój był tu, cisza od jakiegoś czasu i jakby pustka.
Więc po prostu wracam sobie do pisania od nowego roku (i oby już jak najczęściej) wiedząc, że "rzeczy nie mijają tylko przesuwają się przed oczami", i że skoro zdecydowaliście się chociaż raz tutaj ze mną posiedzieć, to ja już zawsze będę tu siedziała z Wami :) tylko może czasem trochę bledsza... no i wiedząc, że:

"jest czas na słowa
jest czas milczenia
jest czas być w słońcu
jest czas być w cieniu
mieć ręce pod głową
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy

jest czas by pytać
jest czas by wiedzieć
jest czas by śnić (...)
jest czas by widzieć
między chwilami
to czego nie ma
a jest"

środa, 20 października 2010

Właściwie nic nowego (czyli - trzeba by ruszyć, tylko czym?)

Codziennie kiedy wbiegam minutę po czasie do czekającego na mnie pociągu, kiedy piąty raz znajduję ten sam piąty raz z rzędu zgubiony szalik lub kiedy nabita w bibliotece kara w cudowny sposób znika, albo z pomocą dobrych ludzi udaje mi się zrealizować 128 projektów w 7 dniowym tygodniu :) zastanawiam się ile jeszcze zmieści się w moim tygodniowym limicie szczęścia...(?!) Właściwie nie wiem, czemu ten limit miałby być tygodniowy, a nie na przykład roczny czy miesięczny. Jednak niefarty niewątpliwie zdarzają się, więc na pewno limit nie jest życiowy... Dlatego też co poniedziałek zaczynam liczenie od nowa i tym sposobem poniedziałki lubię bardziej niż niedziele. Tłumaczę chyba sobie tak pokrętnie brak własnego wpływu na okoliczności, ale dzięki temu częściej czekam, niż żałuję...

Limit szczęścia przewidziany na zeszły tydzień okazał się całkiem spory. Ponieważ jednak znaczny jego procent skupił się w poniedziałek i skondensował się w trzech literach przed nazwiskiem - przypomniały mi się pewne dwie piosenki "edukacyjne" :D przyłapane ostatniego dnia Bluesa Nad Bobrem (to warsztaty były przecież - czyli też edukacja).

Na początek "Studia" :) które jednak kiedyś się w końcu kończą, co stwierdzam z żalem, a przy okazji wszystkich nadal walczących z pierwszym rokiem pozdrawiam entuzjastycznie ;)



A na koniec, z dedykacją dla tych, którzy kontemplują słodki moment postudiowego bezrobocia - Piosenka o Zakładaniu Prywatnych Działalności Biznesowych, o Wyższości Edukacji i o Tym Czego Należy Wówczas Używać Przede Wszystkim (uwaga - bez cenzury) ;)

niedziela, 26 września 2010

Poezja - tym razem w Dolinie - i o tym czego do poezji potrzeba niezależnie od wysokości nad poziomem morza...

Rzekł raz Michał Łangowski, w ramach komentarza moich poczynań festiwalowych:
- My wiemy, że śpiewanie poezji to dolina, ale żeby tak od razu festiwal po imieniu nazywać... ;D

Pomylił się na szczęście, bo poezja na Dolinie Poetyckiej zdecydowanie doliny nie sięgnęła, ani żadnej innej niziny, a tym bardziej depresji! ;) Jak na "poezję" to było dziarsko, buntowniczo, chwilami wręcz kabaretowo :) Nie było to może miejsce, gdzie Poezja wypełnia powietrze, ...mam też drobne wątpliwości czy wypełnia widownię i kulisy..., ale scenę - na pewno tak! Jednak sama Warszawa okazała się dosyć nam odległa - może jeszcze, a może w ogóle...
Pozostały szczególne dwa wspomnienia.
Pierwsze damskie ze sceny - Justyna Panfilewicz - najlepszy moim zdaniem głos z Doliny (dosłownie i w przenośni) ;) no i przede wszystkim nowe dla mnie "nie-turystyczne" oblicze Łodzi (nie ujmując oczywiście nic a nic temu turystycznemu, bo wielbię je wielce i niezmiennie! ;*). Oto i "Walczyk" z tekstem Agnieszki Osieckiej, w wykonaniu Justyny:

Drugie wspomnienie jest męskie i zakulisowe - Waldek Pawlikowski - bard i jego niepokorna jak zwykle twórczość. Piosenkę (jego moją ulubioną) można było oczywiście usłyszeć też na scenie :) dużo bardziej pasowała jednak do tej oto sytuacji:

[Znowu KONKURS :)
Kto zgadnie, kto się tam tak w międzyczasie do picia "po ojcu" przyznaje? ...przeszkadzając mi zresztą w rejestrowaniu, no ale cóż, takie prawo śpiewania w sytuacjach wieczorno-piwnych, że właściwie nie ma ono praw... :) dlatego ów deklarujący picie głos "z zaświatów" serdecznie pozdrawiam!]


"Trudno tak na trzeźwo jest zmienić świat w poezję..." - PRAWDA czy FAŁSZ?
Myślę sobie, że można być pijanym na wiele sposobów i różnymi rzeczami. :) A w ramach pieczątki na tej refleksji - wiersz, który znalazłam całkiem niedawno.


Władysław Broniewski

"Poeta i trzeźwi"

Bije czarna godzina,
Czarny wiersz się poczyna.
Dajcie mi ludzie trzeźwi,
Szklankę mocnej poezji,
Szklankę mocnego wina.

Łypią trzeźwi znad kufla:
„Dobrze, niech się nam uchla,
poczekamy do świtu,
czy zażąda kredytu?”
Brzęk! Stoi czarna butla.

Wypiłem do dna z gniewem,
upiłem się i śpiewam,
wkoło łypią ponuro,
nikt nie nuci do wtóru,
drugą szklankę nalewam.

Wasze zdrowie przytomni!
nie podchodźcie wy do mnie:
gdy tę szklankę wypiję,
to was wierszem zabiję,
a chcę o was zapomnieć.

Obstąpili mnie wkoło,
a ja trzyma się stołu,
trzecia szklanka wypita,
i stół rusza z kopyta,
lecę w gwiazdy i wołam:

„Witaj, piękna przygodo!
Witaj gwiezdna pogodo!”
Wplątany w włosy komet,
chwytam cienie Andromed,
patrzę w Łuny twarz młodą.

Gwiazdy, gwiazdy przepuśćcie,
pieśni szukam w tej pustce,
wylewam z butli czarnej
wino w pył planetarny,
ale milczą czeluście…

I ocknąłem się rano,
twarz miałem krwią zalaną,
trzeźwi nade mną stali,
bili mnie i pytali
co za wino dostaną?

Odrzekłem: „W jednej piersi
mieści się świat najszerszy,
gdy się miłość poczyna,
tej mi trzeba, nie wina,
i bez niej nie ma wierszy”

czwartek, 16 września 2010

Muzyka w kolorze blue.... [Polski Dzień Bluesa]

Blues zawsze gdzieś we mnie grał i był mi bliski. Są tacy, którzy mówią, że to mocno słychać, ale są i tacy, którzy mówią, że to dobrze, że nie słychać tego za bardzo... :) Staram się mieć dystans do jednego i do drugiego. Nigdy nie próbowałam na siłę nikogo przekonywać do jakiegoś stylu w muzyce. To przecież byłoby coś w rodzaju przekonywania do uczuć - sugerowanie, że się powinno coś czuć lub nie powinno... Zupełnie bez sensu.
Dlatego też coraz bardziej przekonuję się do tego, że blues to jednak jest stan umysłu. Chociaż z drugiej strony można by to powiedzieć też o jazzie, o funky, o folku, rocku, soulu, czy poezji... o wielu wielu innych muzycznych przestrzeniach. Muzyka w końcu wypływa gdzieś z bardzo bardzo głęboka.



Czemu o bluesie akurat dziś? Otóż właśnie 16 września (w rocznicę urodzin B.B.Kinga) Polskie Stowarzyszenie Bluesowe ogłosiło Ogólnopolski Dzień Bluesa - już piąty.
Trójka przez cały dzień grała in blue, a wieczorem w Studiu im.Agnieszki Osieckiej odbył się koncert "W hołdzie Tadeuszowi Nalepie". Cudny! Breakout odkryłam na nowo tego lata, a właściwie przede wszystkim Mirę Kubasińską. Bo Mirą zaraziło mnie pewne szalone dziewczę rodem z Bieszczad :) ...A było to tak:



I jeszcze jedna - tym razem w oryginale:


Miejsce, które widać na nagraniu, to oranżeria w Zamku Kliczków k. Bolesławca. Tam w sierpniu odbył się XX Festiwal Blues Nad Bobrem, a w trakcie festiwalu warsztaty muzyczne. 180-ciu warsztatowiczów zgromadzonych na terenie zamku, niezwykli wykładowcy (24h na dobę w tym samym zamku), wszędzie muzyka, koncerty, jamy (ten na nagraniu to wersja bardzo kameralna, a codziennie niezły ruch był też na dużej scenie). Coś takiego nie zdarzyło mi się chyba nigdy wcześniej. Ilość wrażeń, ludzi i dźwięków ciężka do ogarnięcia nawet przez całe 10 dni.Ale największe szaleństwo odbywało się w Królewskim Apartamencie... Naprawdę chwilami serce traciło nam łączność z rozumem... Całe życie z wariatami! :) To było najwspanialsze drużynowe śpiewanie na świecie - "radość nie zapomina o tych, którzy zapominają o sobie", prawda? Przez tą radość, szanowne wariaty ze zdjęcia, będę za Wami tęsknić jeszcze długo długo długo...

[Dygresja będzie - ale dla mnie to spore odkrycie ostatniego roku, może dwóch. Jeżeli ktoś chce żeby to, co robi muzycznie brzmiało chociaż w miarę, chociaż trochę profesjonalnie, to musi się tego nieustannie uczyć, a najlepiej -> uczyć od mistrzów. Jak sportowiec, który - owszem - ma talent, ma pasję, startuje w zawodach i jest oklaskiwany przez kibiców, ale mimo tego - spędza codziennie długie godziny na treningach.]


Blues Nad Bobrem to wydarzenie, które tworzy historię i kształtuje naprawdę szczególne środowisko artystyczne. Przez te 20 lat przewinęła się przez niego taka masa sławnych artystów, że ciężko wszystkich wymienić... No a przede wszystkim - jak głosi wspomnieniowy reportaż - panuje tam "niezwykły duch bluesa, który łamie wszelkie bariery, łączy ludzi i zagrzewa serca..." Jeśli tylko możecie - przyjeżdżajcie tam koniecznie wszyscy w przyszłym roku! Ja będę. :)

poniedziałek, 6 września 2010

dość jest wszystkiego, dojść można wszędzie... - czyli muzyczna scena na najwyższym poziomie :)

Zdecydowany nadmiar wrażeń i emocji... Jedne jeszcze nie zdążą przeze mnie przepłynąć, a już napływają kolejne. Dlatego, żeby znaleźć złoty środek między wcześniejszymi ciągle nie opisanymi wspomnieniami, a tym co najświeższe - tym razem będzie o wydarzeniu, którego echo grało we mnie chyba najdłużej z wszystkich wtym sezonie...


Tydzień temu w Bukowinie Tatrzańskiej odbyła się Muzyczna Zohylina - III Otwarte Spotkania Artystyczne. Najwyżej położona nad poziomem morza scena, ale poziom wykonawców konkursowych, jak i wieczornych gwiazd też nie pozostawiał niczego do życzenia.


Gwiazdy i Tatry widać ze schroniska Głodówka, jak z żadnego innego miejsca - zapierające dech. Zapierająca dech atmosfera, towarzystwo (doborowe!), wszystkie usłyszane dźwięki, kilka głosów (wcale nie koniecznie śpiewających) które nadal słyszę i pamiętam (głosów akurat dosyć niskich...). Wszystko działo się jednak na takich wysokościach, że prawdę mówiąc ciężko z nich szybko zejść i trwam na nich do dziś :)

Na pierwszym miejscu podium konkursowego Chwila Nieuwagi (a właściwie to trochę ponad podium) :) Zaraz za nimi - my - cudem docierając na czas z "bardzo odległej stacji".
Jak głosi uchwalony przez kworum kodeks wzorowego gracza festiwalowego - kto wygrywa konkurs, ten przegrywa wino... ;)


Oto zagrana na specjalne życzenie piosenka Chwili Nieuwagi - moim zdaniem najbardziej zohylinowa - to pewnie przez jej folkowość. Jednak na scenie została zaprezentowana rok temu.
"Od ostatniej niedzieli"
sł. Jan Kasprowicz



Na najwyższym miejscu podium wariacko-wieczorowego Bartek Z. "Człowiek Kapodaster" :) oraz wszystko to, co podniosło za sobą aż na pierwsze piętro to niewinne z pozoru podnoszenie tonacji...
Na pozycji drugiej - masowe Głodówkowe śpiewanie, prowadzone przez absolutnych mistrzów ceremonii w tej dziedzinie :) do obejrzenia piętro niżej.


Kto spostrzegawczy
mógł wyłapać ten dialog
już w końcówce
poprzedniego filmu:
"Bartek Z:
- A czy ja mogę kołysankę
poprosić? Baaardzo proszę.
Andrzej C:
- Ale nie mam kapodastra..."
A po prawej zaskakujący
efekt tej rozmowy :)

"A kiedy mi przyjdzie..."
sł. M.Konopnicka



Są takie piosenki, które podrywają w kierunku grającego stolika całe zgromadzone w okolicy towarzystwo. To jedna z nich "Piosenka w samą porę" Lubelskiej Federacji Bardów. Tu po lewej fragment w wersji "słoniowej" :) - wspomniani już moi ulubieni mistrzowie wieczorno-piosenkowej ceremonii (prawda że ciężko stwierdzić, który najstarszy?) ;) Towarzyszy im dośpiewujący tłum (jak to tłum - z różną czystością) :)




"Siła złego, więc przy dobrym chcę siedzieć stole(...) Droga może być celem, sama droga jest celem."

Cytując Egona, życzę czytającym co by "nie schodzili z wysokości..." :)
Dla całej Zohyliny ta piosenka:

sobota, 21 sierpnia 2010

Stołki... - czyli niepokojące spostrzeżenia człowieka wytrwale broniącego się przed usadzeniem :)

Poprzednie moje pisanie było o ruchu, to kolejne - dla równowagi - będzie o siedzeniu :) No i z dedykacją dla wszystkich siedzących wygodnie!

Wątek zaczęła moja przyjacielska wizyta w Gdańsku. Przez 3 dni kontemplowałam nieogarnione szwendanie się po starym mieście, w czasie gdy osobniczka przyjacielsko mnie w Gdańsku goszcząca ciężko pracowała (jak ustawa przewiduje) od 9:00 do 17:00.

Szwendając się tak znalazłam wiele tajemniczych niezwykłości, ale największe wrażenie zrobił na mnie "Teatr w Oknie". Tak została nazwana nowa inicjatywa Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Wiedziałam od dawna, że to bardzo kreatywna instytucja, ale jej najnowszy pomysł urzekł mnie ogromnie. Na parterze jednej z kamienic przy ulicy Długiej (po prawej idąc od strony Motławy) znalazłam trzy wysokie okna, wyraźnie od wewnątrz zasłonięte kurtynami. Przed nimi na chodniku stało kilka krzeseł obróconych w stronę okien, a na szybie plakat. Jak się okazało - to właśnie teatr :) dosłownie "W OKNIE". Fantastyczna inicjatywa z gatunku "sztuki wychodzącej na ulicę". W oknach odbywają się koncerty, spektakle, happeningi, performance... Ja trafiłam króką (10 minut) etiudę "Teatru Wielokrotnego Użytku", który - z powodu remontu za teatralnymi oknami - faktycznie wyszedł na ulicę.
Etiuda na dwóch mężczyzn i dwa stołki koresponduje z moim dzisiejszym wątkiem tytułowym, dlatego zachęcam - obejrzyjcie koniecznie:



"Studia poszły gładko. Teraz myślę, żeby zrobić coś jeszcze, że może się przydać.
(...)
W pracy (...) pracy jest mało, za to dużo wnerwiania. Codziennie czysta wyprasowana koszula.
(...)
Z rozrywek - gazety i telewizor.
(...)
Drzewa za oknem zasłaniają mi widok.
Mówiłem w administracji, żeby przycięli, ale nie ma zezwolenia.
(...)
Mięśnie napięte. Oczy zaczerwienione."


Spotkanie z Teatrem w Oknie wywołało we mnie masę różnych przemyśleń i uśmiechów, które sprawiły, że przypomniałam sobie o istnieniu pewnej piosenki kabaretowej. Teatr był nieduży, to i piosenka niewielka - w sam raz na koniec czasu urlopowego ;)



I co Wy na to? :)

środa, 18 sierpnia 2010

"Ruszaj się, ruszaj. Błogosławiony, który idzie.”

Oto jest cytat z książki pt. "Bieguni" autorstwa Olgi Tokarczuk. A trafiłam na nią właśnie z powodu piosenki - piosenki pod tym samym tytułem, granej przez zespół pod tą samą nazwą :)


Dlaczego akurat Bieguni?
Byli to prawosławni starowiercy, którzy uważali, że w świecie przesiąkniętym złem i grzechem zginie człowiek, który stoi w miejscu (żeby nie było, że banalnie zachęcam do turystyki ;) nie mówię tu o dosłownym podróżowaniu!). Według biegunów jedynym ratunkiem przed złem świata jest ciągły ruch, nieustająca podróż. Nie o nich jednak traktuje powieść Tokarczuk. Jest ona zbiorem anegdot o współczesnych ludziach "idących", ludziach "nie znających postoju". Myślą oni o drodze, albo odkrywają nagle, że o niczym innym nie warto myśleć:
"Stojąc na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt, zdałam sobie sprawę, że – mimo wszelkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana, niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało nawet wiecznie."
Wybór życia "w drodze" niesie ze sobą wiele trudności, wrażenie że nigdzie nie jest się na 100%, poczucie bycia ciągle "pomiędzy", wybieranie między bezpiecznym i ciepłym postojem, a chłodnym wiatrem w oczy na drodze, której nie znamy. W "biegunowym" życiu smutek przeplata się z entuzjazmem... Dlatego i w powieści Olgi Tokarczuk jest sporo smutku.
Ważnych jest jednak kilka wniosków, a wśród nich ten, że nie ważne dokąd faktycznie, fizycznie dojdziemy, "celem (...) pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym."

________________________
Kolejna z postaci, których spotkanie w poetycko-piosenkowym świecie zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie - Jarek Augiewicz (bard!) i jego wspomniany już zespół Bieguni. Poznaliśmy się na zeszłorocznych (ostatnich) Bieszczadzkich Aniołach. W wielu przeprowadzonych od tego czasu rozmowach i wymienionych mailach usłyszałam od niego masę mądrych, motywujących, ale czasem i sprowadzających na ziemię słów - teraz zaczynają wydawać efekty :)

Jarek zawsze ostro przykazywał mi nie stać w miejscu;
mówił: "pracuj";
pisał: "nie zmarnuj talentu, bo w dziób!" ;)
Ale najpiękniejsze jego słowa jakie znam to tekst piosenki, napisany w oparciu o w/w książkę:

"Bieguni"

Jeśli nam nie braknie sił, grzech nas nie dogoni,
ciągły ruch zbawieniem jest, zginie ten kto stoi.
Trzeba odkryć nowy ląd, nowe krajobrazy,
tylko ten kto szuka wciąż zmyje grzechów zmazy.
Kiedy w koło fałszu gąszcz droga nas przytuli.
My - współcześni nomadowie - bieguni!

Żeby istnieć trzeba żyć, żeby żyć - wędrować,
trzeba tańczyć, skakać, wciąż rodzić się od nowa,
nad przepaścią chwytać wiatr, utonąć w amoku,
w fizjologii znaleźć sens, w wierze zgubić spokój.
Kłamią o nas, że jesteśmy nowin złych zwiastuni.
My bezdomni koczownicy - bieguni!
Całe życie próbujemy zadać kłam tej prawdzie,
że pytanie ma odpowiedź, a kto szuka - znajdzie.
Kto dogonić chce marzenia musi odkryć siebie,
tu odbierze tęgie razy, a nagrodę w niebie.
Nawet mijający czas wiary w nas nie stłumi.
My współcześni starowiercy - bieguni!

Jeśli prawdy szukać chcesz - w walce ją odkryjesz,
tocz ją ze słabością swą - poczujesz, że żyjesz.
Gdy zrozumiesz prawdę, że zło się czai wszędzie,
pewny bądź, że także ty wnet biegunem będziesz.
Na nieszczęścia i słabości droga cię znieczuli,
w lustrze swoją twarz zobaczysz. Bieguni!



Naprawdę marzy mi się, żeby kiedyś tą pieśń zaśpiewać ...a tymczasem (w czasie tegorocznego festiwalu Kropka w Głuchołazach) dostałam taki oto cudny urodzinowy prezent -> w/w utwór w wersji hotelowo-pokojowej, filmowany przeze mnie amatorsko prosto z szafy ;)


Jest w biegunach coś, co naprawdę rozumiem i czuję... coś mojego, co dzieje się codziennie.
Dlatego nie myślcie, że to był postój sekretnego życia piosenki i że czas najwyższy znowu ruszyć...
ja tu po prostu opowiadam o drodze przebytej w trakcie zwykłego odpoczynku od internetu :))

piątek, 25 czerwca 2010

Opowieść o tym do czego piosence mogą służyć zabytki techniki

Pociągi mają w sobie coś magicznego... a już szczególnie stare pociągi, małe retro dworce i tajemnicze perony :) Gdzie się nie obejrzeć tam pojawiają się w piosenkach, w literaturze, w filmie. Jest w nich jakaś przedziwna metaforyka i atmosfera... Właściwie ciężko to ogólnie opisać ...szum, rytm, muzyka maszyn, wiatr we włosach kiedy się stoi w pociągowym oknie, wielkie dworcowe zegary, ta przedziwna granica między jadącymi, czekającymi czy pracującymi na mijanych polach, jakby im zupełnie inaczej biegł czas... to wszystko robi bliżej nie sprecyzowane, ale na pewno duże wrażenie.

Dlatego też propozycja zaśpiewania na cześć pociągu :) od razu wydawała się sympatyczna, ale żeby aż tak - to się na pewno nie spodziewaliśmy.
Rudy Raciborskie, Zabytkowa Stacja szanownej pani Kolejki Wąskotorowej, no i Święto Szlaku Zabytków Technki - tam właśnie zostaliśmy zaproszeni na koncert przed zmrokiem.
Ze sceny pamiętamy głównie:
- komary (resztka aerozolu starczyła tylko na twarze :/)
- błyskające w oddali pioruny (w połowie koncertu zaczęło padać)
- publiczność ukrytą (którą w związku z tym było słychać - na zmianę z grzmotami - ale nie było widać, co w zestawieniu wymagało od nas nie lada odwagi scenicznej)
- i wyraźnie rozpraszający nas i rozbrajający pojazd, który nagle wyłonił się na zza lokomotywowni, wywołał rozrabiacki błysk w naszych oczach i był pierwszą rzeczą, która przyszła nam do głowy po koncercie... :)



W ten oto sposób my zaprzyjaźniliśmy się z torami, a one zaczęły nieść nas lekko i uznały za swoich. Cała obsługa stacji uznała natomiast za przebyły nasz chrzest bojowy i zanim się obejrzeliśmy schowana przed chwilą lokomotywa znów została doczepiona do wagoników, a my pędziliśmy wąskotorową kolejką przez rudzkie lasy grając, śpiewając, nawet chwilami tańcząc... My byliśmy sprawcami dźwięków, kolejarze i ich goście sprawcami oklasków, okrzyków radości i przemiłej wspólnej biesiady, a kolejka, las, deszcz, wiatr we włosach i strunach i mijające nas gdzieniegdzie samochody - sprawcami magicznego, nierealnego wręcz klimatu i naszych całkiem realnych dreszczy... :)





Serdecznie pozdrawiamy wszystkich pracowników Stacji Kolejki, a także opiekującego się stacją MOKSiRu w Kuźni Raciborskiej na czele z panem dyrektorem Michałem F., widniejącym na zdjęciu w kapeluszu (kto by nie chciał mieć takiego dyrektora, co? - żeby nie było - w jego ręce coca cola) :)
- i dziękujemy!
- i polecamy się na przyszłość!
Jeszcze dziękujemy Bartkowi Kozinie za przysłane materiały, które można tu zobaczyć.
A wszystkim wyżej wymienionym dedykujemy ten oto refren w wagonie zarejestrowany tuż po zaparkowaniu na peronie :)

piątek, 11 czerwca 2010

Czas wyruszyć w drogę... -> czyli festyn z ŻebyNiePiekłem :)

Dokonałam obliczeń statystycznych i wychodzi na to, że 50% moich wpisów tutaj jest związanych z Łodzią, a w co trzecim pojawia się Żeby Nie Piekło... Hmmm...

"FESTYN [od włoskiego 'festino'] - to zabawa, zwykle pod gołym niebem, dla większej liczby osób; publiczna impreza urządzona najczęściej w związku z jakąś uroczystością,
z okazji święta, jubileuszu, ważnego zdarzenia... itd itp" ;)
Ogólnie - lubimy festyny :)

Jubileuszy i ważnych zdarzeń było tym razem kilka, a święto to już sam fakt, że się spotkaliśmy w takim sporym gronie. Chociaż, ŻNP przecież samo w sobie liczy 7 osób, więc jak dodać jeszcze przyległości i przyjaciół, to się ni z tego ni z owego robi impreza publiczna ;)
Tym razem była jednodniowa trasa rekreacycjno-koncertowa różnymi środkami transportu po województwie łódzkim - to jest to, co tygrysy lubią najbardziej (oczywiście na drugim miejscu zaraz po festiwalach) :)
________________________

Chyba do każdego co jakiś czas, ni z tego ni z owego, przychodzi takie poczucie, że kończy się właśnie jakiś etap w życiu i za chwilę zaczyna się nowy. Chociaż... może to tylko jakiś szczególny typ osobowości ma skłonność do ciągłego dzielenia życia na etapy? ...kto wie.

No a kiedy się człowiekowi w głowie roi od piosenek, to znajdzie sobie właściwą i adekwatną do każdego wydarzenia w życiu, zarówno dłuższego etapu, co na każdą niemalże chwilę. No powiedzcie, że ktoś z Was też tak ma!...
Więc ja w tym właśnie kontekście zmianowo-etapowym proponuję taki oto finałowy refren piosenki ŻebyNiePiekła, przyłapany zza kulis w ostatnią sobotę. W tle słychać szaleństwa jakże entuzjastycznej publiczności harcerskiej, która - ku zaskoczeniu całej naszej wesołej festynowej ferajny - okazała się odłamem fanklubu zespołu :)

piątek, 4 czerwca 2010

Piosenka ma swoje historie

Jest w Opolu pewne muzeum - Muzeum Polskiej Piosenki. Ono wie, że piosenka ma swoje historie...
1 czerwca w opolskiej Press Cafe Radiowa :) za na zaproszenie wspomnianego muzeum czytał swoje wiersze i opowiadał te historie Jacek Cygan, z muzyczno-gawędziarskim wsparciem Jurka Filara. Obaj kiedyś współtworzyli nieistniejący już niestety zespół "Nasza Basia Kochana".
Uroczy wieczór!, a tych dwóch panów o duszach pełnych słów i dźwięków stworzyło w Radiowej niezwykły klimat.

Jacek Cygan zapytany przez prowadzącego spotkanie Piotra Furtasa o receptę na dobrą piosenkę, na taką ponadczasową, która będzie aktualna przez lata i będzie poruszała całe pokolenia, powiedział, że nic nie wie o tym, żeby taka recepta istniała, ale nawet gdyby, to i tak "najpiękniejsza w piosence jest właśnie ta niewiadoma, ta tajemnica..." Fascynujące jest obserwowanie jak piosenka nabiera kształtu i formy, i oczekiwanie - przyjmie się, czy się nie przyjmie? chwyci, czy nie chwyci?

Jednak słuchając tej rozmowy uszami początkującego i eksperymentującego tekściarza myślę, że - może nawet niechcący - jednak pewną bardzo ważną receptę Cygan podał w jednej ze wspominanych historii. Otóż opowiadając o swoim spotkaniu, przyjaźni i współpracy z Rynkowskim powiedział mniej więcej tak:
"Pisząc piosenkę - obojętnie czy dla kogoś czy dla siebie - trzeba przede wszystkim wymyślić, wiedzieć, kim wykonawca ma być na scenie". Ten wizerunek musi z piosenką współgrać i tworzyć całość z treścią i formą, wtedy dopiero jest autentyczny, bo piosenka też ma swoją osobowość...